Quantcast
Channel: prywatne – notatki na mankietach
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

Cedula

$
0
0

czyli tutejszy dowod osobisty. Dzis wreszcie odebralam pierwsza :)

Zrobiona jest wg tego wzoru.
Fajna rzecza jest, ze przy odbiorze ustala sie PIN – taki, jak do karty debetowej. Dzieki temu w 2016 roku bedzie mozna droga elektroniczna identyfikowac sie przy zalatwianiu jakichkolwiek rzeczy w publicznych urzedach.
Genialne, nie?
W tym miejscu przypominaja mi sie perypetie z zalatwieniem zaswiadczenia o niekaralnosci z Polski. Otoz, teoretycznie mozna niby takie zaswiadczenie zrobic zdalnie (wystapic o jego wydanie i wyslanie poczta) – ale trzeba miec podpis elektroniczny. A zeby go miec, o…. to juz wyzsza szkola jazdy i skomplikowania…
Podobnie zreszta z odnowieniem dowodu.

A tutaj z cedula w sumie jest to sprawnie zorganizowane. Jak sie komus spieszy, to nawet w jeden dzien zrobic mozna (oczywiscie placi sie wtedy wiecej za ekspres). Idzie sie do odpowiedniego urzedu i sklada potrzebne dokumenty, uiszcza oplate, dostaje sie odpowiedni papierek z godzina spotkania.
Spotkanie odbywa sie z drugiej strony tego samego urzedu. Na wejsciu identyfikuja nas (na podstawie starej ceduli albo paszportu, jesli jest sie cudzoziemcem) i odsylaja na krzeselko do poczekania.
W srodku jest kilkanascie stanowisk, na monitorach wyswietlaja kolejne numerki.
Po podejsciu do okienka wypelniaja formularz z naszymi danymi (potrzebny jest akt urodzenia), pobieraja odciski palcow oraz robia zdjecie.
Potem mozna juz odebrac gotowa cedule – zwykle po tygodniu. Stawiamy sie osobiscie, wybieramy PIN i juz.



Fermentowac kazdy moze…

$
0
0

troche lepiej lub troche gorzej, nie?

No.
Ukisic sobie ogorki czy dowolne warzywo to kazdy potrafi. Ale przeprowadzic fermentacje acetonowo-butanolowo-etanolowa to nie w kij dmuchal.
A mnie sie udalo :)

Sa takie bakteryjki, co sie nazywaja Clostridium acetobutylicum i one w warunkach beztlenowych (sa zreszta obligatoryjnymi anaerobami) przerabiaja cukry (proste, ale tez skrobie, celuloze i laktoze) na 3 czesci acetonu, 6 czesci butanolu i jedna czesc etanolu. Bakteryjki, jak to bakteryjki, sa w zasadzie wszedzie. Wiele z klasy clostridia jest zreszta bardzo nieprzyjemnych dla czlowieka, bo powoduja gangrene, tezec i generalnie produkuja toksyny – np. clostridium botulinum (kto by pomyslal, ze beda one wykorzystywane w medycynie kosmetycznej do paralizu miesni ..?).

Tak wiec z bakteriami nie problem – problem stworzyc odpowiednie warunki. A mnie sie calkiem niechacy udalo. Celem oczywiscie byla zwykla fermentacja mlekowa, ale wyszlo jak wyszlo :) Z bledu zdalam sobie sprawe w momencie odkrecenia zakretki sloika, kiedy niczym niezmacony zapach acetonu walnal mnie prosto w nos wyciskajac lzy z oczu…

Eh. Chemia to taka wdzieczna dziedzina i zaluje, ze nie przykladalam sie wiecej w szkole sredniej. Zwlaszcza do organicznej…


O kwadratowej umywalce

$
0
0

To bedzie podobna bajka jak o plaskim dachu :)

Ladnie wyglada, bajer i w ogole, ale zrobic to dobrze….

umywalka

Tak wiec umywalka w naszym mieszkaniu nie jest zrobiona dobrze, a raczej nie byla. Raz, ze zle wyprofilowana i woda zawsze stala w tylnej czesci. Oraz, najwyrazniej przeciekala i problemy z nia byly od dnia zero.
Dzis dopiero sie to objawilo w calej okazalosci. Zaczela znow przeciekac, wiec nie uzywamy, trzeba oderwac stary silikon, ktory najwyrazniej sie rozszczelnil, zreszta urosl pod nim grzyb. Fuj.

No to Chlop zdjal, a tam sytuacja jak z ruska matrioszka: jedna warstwa grout (zaprawy??) druga, pod nia trzecia, grzyb.. i tak dalej. Na szczescie tylna scianka umywalki postanowila nam pomoc i po prostu sobie odpadla.

kran

To wbrew pozorom DOBRZE, bo dzieki temu bedzie mozna z tego zdrapac wszystkie nieudane warstwy cementowania, uszczelniania, wysuszyc i odszorowac grzyba – a potem przycementowac na nowo. Gdyby trzeba bylo odbijac, to nigdy nie wiadomo, czy nie peknie w najmniej spodziewanym miejscu, a skad potem wziac dokladnie taki sam kawalek marmuru…

Czy to mnie denerwuje i rzuca o sciany, powodujac wrzeszczace telefony do wlascicielki?
Nie.
Po pierwsze: zycie bez czynnej umywalki w lazience co prawda upierdliwe, ale zyc sie bez tego da. Gorzej bywalo.
Po drugie: lepiej naprawic to samemu i zrobic dobrze, niz dzwonic do wlascicielki, ktora zamowi mahera hydraulika, ktory znowu spieprzy i…. cykl zacznie sie od poczatku.
A ze koszt kupna grout niewielki, to nie ma sie co rzucac o te pare groszy.

Oraz, co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem (jak mawial poeta).
Jak mi jeszcze jakis architekt podsunie pod nos hipsterski projekt kwadratowej, kamiennej (marmurowej etc.) umywalki, wanny badz innego zbiornika na wode, to mu leb owym zbiornikiem rozbije.
Takie rzeczy wygladaja przepieknie na desce kreslarskiej czy (dzis juz) w CADzie, ale na tym ich pieknosc sie konczy.

Moim zdaniem dobry architekt powinien brac pod uwage nie tylko wzgledy estetyczne, ale tez (albo przede wszystkim) praktyczne. Apartamentowiec, w ktorym mieszkaja ludzie, to nie jest wystawa sztuki, a nie kazdy tez ma tyle talentu co Gaudi (moj ulubiony architekt). Sorry. Mierz sily na zamiary, czlowieku.

A mozna tam bylo wstawic umywalke z tego samego materialu co blat (cement), tyle ze zaokraglona. Pasowalaby jak ulal, a nie miala zadnych problemow kwadratowej… eh…


O kupowaniu butów w Urugwaju

$
0
0

Noszę rozmiar 41-42. O kupieniu jakichkolwiek damskich butów dawno już zapomniałam w tym kraju, albowiem rozmiary damskie kończą się na 40. Tymczasem jesień zbliża się, a moje ulubione sportowe buty firmy New Balance po 7 latach już nie nadają się do chodzenia.

Cóż było robić. Idzie nowe!
Dziś wreszcie przyuważylam coś nadającego sie. Po wielkich deliberacjach do przymiarki wybrałam dwa buty: jeden Merrela, drugi jakiejś urugwajskiej firmy.
Oba numery 42.

Merrel okazal się ciut za duży, poza tym niestety zbyt płaska podeszew, wiec odpada. Nie mówiąc już o cenie (ok. 100 USD).
Drugi but….okazał się za mały! Nie byłam w stanie wcisnąc stopy. Poprosiłam o numer większe – 43. Wsadziłam bosą stopę i… ciasne!!! W końcu stanęło na numerze 44. Największy, jaki mieli…okazał się dla odmiany odrobinę za duży, ale w końcu mierzyłam na boso, więc….

Stałam się posiadaczką czegoś takiego.
Buty zostały wypróbowane tego samego dnia, pobiegałam i przeszłam w nich ok. 5 km. Wygodne, nie uwierają. Ciekawe, ile pociągną… (gdyby się ktoś pytał – to jest moje codzienne obuwie do chodzenia wszędzie).

No, ale to by było na tyle w temacie kupowania butów online. Gumę sobie można strzelić, a nie dobrać odpowiedni rozmiar…

PS:
telenoweli z Januszem Byznesu odcinek trzeci. Oświadczenie złożył admin, który stamtąd odszedł. Chyba juz nie mam sily komentować…


Sprawna akcja komandoska czyli…

$
0
0

…. wymieniamy zawór bezpieczeństwa w boilerze do grzania gorącej wody.

Zaczeło się od tego, że w piątek (wczoraj) o godzinie 23.00 zaczęła woda cieknąc z pomieszczenia, gdzie znajduje się boiler. Fuck! Bo tam akurat stały walizy, torby i pudła (jedyny schowek w mieszkaniu).
Dawaj więc wyciągać wszystko i patrzeć, skąd kapie. Okazało się, że z przyłącza rurki od zimnej wody do boilera, a dokładniej, z zaworu bezpieczeństwa.

Co robić? W piątek wieczorem pies z kulawą nogą nie urzęduje i fachowiec jakiekolwiek najwcześniej pojawi się w poniedziałek (a i to jak mielibyśmy fuksa). A tu kapie i prawdę mówiąc jakiekolwiek myśli pod tytułem „a co będzie jak boiler pier*lnie” przyprawiają o gęsią skórkę, bo w takim wypadku ciśnienie wystarczające, zeby rozwalić w drzazgi już nie tylko nasze mieszkanie, ale i sąsiednie…

Chłop rzucił się w Internety szukać, żeby obczaić co mogło się zepsuć i dlaczego.
Po jakiejś półgodzinie wrzasnął EUREKA!!! Idziemy testować.

No to poszliśmy. Test był prosty jak konstrukcja cepa: jedna osoba stoi pod boilerem i mierzy, z jaką prędkością woda kapie. Druga w tym czasie odkręca kran, a mierząca dalej mierzy żeby zobaczyć, czy prędkość kapania się zmieniła.
Zmieniła się – przy odkręconym kranie z gorącą wodą, woda z zaworu kapała znacznie wolniej (chociaż nie przestała zupełnie).

Diagnoza: prawdopodobnie kamień osadził sie na zaworze bezpieczeństwa, który to zawór najpierw zadziałał jak trzeba tj. zaczął wypuszczać nadmiar zbyt podgrzanej wody, ale potem już nie chciał się zamknąc spowrotem.

Wniosek: trzeba wymienić zawór….
Problemów z kupnem nie ma, w sobotę ferreteria na rogu ulicy otwarta. Do wymiany potrzebny jest klucz francuski i nowy zawór – piece of cake. Ale….

No ale kurde, trzeba coś zrobić z czterdziestoma litrami wody, które chlustną na podlogę po wykręceniu zaworu…. lalalala.
Dodam, że wody z boilera nie dało sie po prostu spuścić odkręcając kran, bo rury nie biegną pionowo (na linii boiler-najbliższy kran), a po spadku ciśnienia nic już z kranów nie leciało.
Moja pierwsza mysl: długa rurka, o odpowiedniej średnicy, zakończona lejkiem, ktorej jeden koniec będzie sie trzymać pod odkręconym zaworem a drugi wsadzi do kratki pod prysznicem. Ok, tylko że kupować taką rurkę na jedną okazję tylko…? bez sensu (osoby naprawiające boilery napewno mają zawsze ze sobą taką na stanie, jak się domyślam)…
Czy można to inaczej? Hm…czterdziestolitrowego pojemnika nie mamy, ale jest plastikowe wiadro, pudło plastikowe 10-cio litrowe i osmiolitrowy garnek. Szybko obmyślamy logistykę i dochodzimy do wniosku, ze nawet jak będzie sie lało w tempie jak z kranu, to damy radę te pojemniki systemem taśmowym podmieniać. Krótki trening na sucho i dziś rano – inżyniery do boju!!

….

Poszło nadzwyczaj dobrze. Woda leciała dość wolno (drugiej rurki od zimnej wody na wszelki wypadek jednak nie odkręcaliśmy…), tyle że trochę chlapała dookoła, bo strumień miał nierówny sik ze względu na zaciąganie powietrza tym samym otworem. Po jakichś 20 min i parokrotnej wymianie wiaderka i pudełka, wyleciało wszystko. Jeszcze tylko przykręcić nowy zawór – w starym w istocie zapadka uje*ała się kompletnie – i gut.
Boiler naprawiony, woda napuszczona i się grzeje.

Koszty: 200 peso (6.5 USD) za nowy zawór. Gdybyśmy czekali na fachowca od napraw (co zapewne zajęłoby z tydzień), to pewnie zapłacilibyśmy coś koło 1500 peso (ok. 50 USD). Jenżynier potrafi :))

PS:
forum elektroda.pl i ludziom, którzy tam udzielają się, serdeczne dzięki. Oni naprawdę mają pojęcie o czym mówią :)))


Kalmarki

$
0
0

Urugwajczycy w tematach kuchni mają podobne podejście, co przeciętny Polak: od nowości trzymamy się z daleka*, przypraw ostrych, czy w ogóle jakichś innych niż sól, pieprz, pietruszka i koper – nie lubimy, a poza tym najlepiej, żeby było dużo wołowiny. I sera.
Ma to swoje ewidentne wady – kuchnia jest mało urozmaicona, a cokolwiek innego jeśli się chce kupić, to jest importowane i baaardzo drogie.

Ale, ma też i zalety. Lokalsi wiedzą, co to są kalmary (w końcu ich przodkowie wywodzą się przede wszystkim od Hiszpanów i Włochów). Tyle, że przyswajają je w najbardziej spłyconej i strywializowanej formie – rabas – czyli tułów kalmara pokrojony w prążki, obtoczony w mące i wrzucony na głęboki tłuszcz. Co robic z pozostałymi częściami zwierzęcia – nie mają pojęcia, a już mini-kalmarki są dla nich odpadem, bo przecież rabas zrobić się z tego nie da!
W związku z tym cena tychże za kilogram jest…3 razy niższa niż za tułów kalmara!
Tak więc wczoraj nabylismy w Geant cały kilogram mini-kalmarków. Pan obsługujący stoisko rybne popatrzył się zrazu dziwnie na nas, ale jak usłyszał obcą mowę zaraz twarz mu się rozpogodziła: świat się nie wali, Urugwajczycy tego nie kupują na kilogramy, to tylko dziwni cudzoziemcy :)))

Inna sprawa, że ja dopiero po przybyciu do domu zaczęłam zastanawiać się, co z kalmarkami zrobić. Nigdy nie mialam z takimi malymi do czynienia, ale doszłam do wniosku, że na pewno da się je zrobić podobnie, jak małe ośmiorniczki: udusić w sosie na przykład…
Oczywiście cała operację należało zacząc od usunięcia dziobów. Upierdliwe, ale niezbędne. W sumie to i tak było łatwiejsze niż usuwanie pancerzyków z krewetek…

Potem juz latwo: pizgamy do gara, zalewamy sosem pomidorowym, i voila!
— Oczywiscie, zartuje. Troche to bardziej skomplikowane.

Zaczyna sie od rzucenia na rozgrzana oliwe rozgniecionego czosnku oraz papryczek z ziolami (ja uzylam oregano i tymianku oraz suszonej pietruszki). Jak sie troche podsmazy, zalewamy sosem pomidorowym i dusimy, zeby przeszlo smakiem ziol i czosneczku…. na samym koncu wrzucamy dokladnie wyplukane kalmary i STOIMY nad garem i pilnujemy. Owoce morza maja bowiem to do siebie, ze bardzo szybko sie gotuja/smaza, a jak przedobrzymy, zamienia sie w smetna gume (tak smakuja niestety w wiekszosci polskich restauracji :-/ ). Trzeba wiec pilnowac, probowac, i jak sa mieciutkie zaraz zdjemowac z kuchenki.
Jak juz cale concoction podstygnie, wrzucamy mocno dojrzaly blue cheese oraz… jeszcze troche rozgniecionego swiezego czosneczku :)
Serwujemy z grzankami.

* Mimo, ze obie nacje trzymaja sie z daleka od nowosci, ich postawy nieco sie roznia.”Nie, nie, ja moze pozostane przy wolowinie, wiesz, my nie jestesmy przyzwyczajeni do jedzenia takich egzotycznosci (owoce morza)” – mowia ludzie w pracy. Tymczasem w Polsce, poza dopiero-co urosnieta klasa srednia (ktora na przyklad ochoczo wziela sie za jadanie sushi, bo modne) uslyszec mozna raczej „bueeee jak mozna jesc takie obrzydlistwa”, „co, nie stac cie na normalne mieso, daj spokoj, slimaki???” etc.


Ogloszenia parafialne…

$
0
0

Tak wiec moja przygoda z firma kliencka kompletnie niezorganizowana konczy sie.
Wczoraj obwieszczono, ze w zwiazku z kiepskimi wynikami finansowymi (ktore nie dziwia w branzy naftowej, prawdaz…) redukuja koszty o polowe, wiec kilku developerow i ja jestesmy zredukowani z projektu.
Specjalnie sie nie zmartwilam, bo firma, ktora mnie wynajela (urugwajska, dev-shop) stwierdzila, ze mnie lubia i jesli podpisza kontrakt z innym zleceniodawca z USA, to przeniosa mnie do tego nowego projektu.
Wady: bedzie to projekt aplikacji w javie. Co znaczy, coz, java. Javy nie znam i nie sadze abym zdazyla sie douczyc w 3 tygodnie w stopniu umozliwiajacym pisanie unit testow :-/

Zegnaj Ruby – taki przyjemny jezyk, eh.
Witaj zapieprz.
Znowu. Jedyna nadzieja, ze bede miala do czynienia z lepiej zorganizowana firma kliencka – bo to jedna z listy fortune 400. No ale zobaczymy.
W najgorszym razie, jesli ten projekt nie wypali, to wracam do firmy macierzystej i oni beda sie martwic o znalezienie mi nastepnego kontraktu. Wady: na sama mysl o powrocie do ich biura i gniciu znowu na windowsach robi mi sie po prostu niedobrze :-/

No ale coz. Zalapanie sie na prace zdalna (bedac QA) to bardzo trudna sprawa – moje podejrzenia calkowicie sie potwierdzily. Od jakiegos czasu siedze na czacie skupiajacym zawodowcow z branzy z calego swiata. Wisi tam codzien kilkaset osob, niedawno byla dyskusja na temat wlasnie pracy zdalnej – calkowicie zdalnej. Jest dokladnie tak kiepsko, jak myslalam. Pod haslem „praca zdalna” sa umieszczane ogloszenia, gdzie „istnieje mozliwosc kilku dniu w tygodniu pracy z domu”. Sa tez ludzie, ktorzy prowadza calkowicie koczowniczy tryb zycia, zyjac w RV i przemieszczajac sie ciagle – ale kazdy jeden z nich najpierw mial klientow i dla nich pracowal, a dopiero potem zaczal sie przemieszczac…
Wychodzi na to, ze z poprzednia praca zdalna mialam niesamowitego fuksa.


Mów mi MacGyver…

$
0
0

Lovely weekend. Ciemno, szaro i do dupy. Leje – ale tak, że potworzyły się całe jeziora w niżej położonych miejscach w mieście. Leje od czwartku. Słowem pogoda taka, jak w Irlandii przez połowę lata :)
W związku z pogodą nie schną ubrania – to ten czas, kiedy 3/4 Montevideo śmierdzi pleśnią.

W naszym budynku co prawda jest suszarka do ubrań, ale ma mniejszą pojemność od pralki i na dodatek jakoś słabo wydolna, w związku z tym non-stop zajęta. A prać trzeba, bo nie ma w czym chodzić. Trzeba było coś wymyśleć. Powstal więc system typu „I fixed it”. Wygląda to tak:

– suszak na ubrania wstawiony do środka;
– z przodu suszaka postawiony wiatrak;
– włączona klima;
– z tyłu suszaka znajdują się wielkie szklane dwuskrzydłowe drzwi na balkon.
– z drugiej strony drzwi jest zewnętrzna jednostka klimy, która dmucha zimnym powietrzem prosto na szybę, obniżając jej temperaturę, a co za tym idzie przyspieszając kondensację.

Działa!
Wiatrak wieje prosto na mokre ubrania, wilgotne powietrze, które stamtąd wywiewa jest podgrzewane przez klimę i leci prosto na szyby, gdzie się pięknie skrapla. Co pół godziny zbieramy wodę z szyby gumą i cykl się powtarza.
To się nazywa low-tech solution :)

Podobne low-tech solution jest tutaj zainstalowane w kuchniach jako zapobiegacz zapychania się rur.
Kilka słów wyjaśnienia.
W USA aby rozwiązać ów problem zastosowano rozwiązanie mechaniczne: elektryczny młynek [garbage disposal, garburator, sink grinder]. Jest to sporej wielkości urządzenie na prąd, które montuje się pod spływem ze zlewu. Wystarczy odkręcić kran, włączyć młynek i zmieli wszystkie resztki organiczne. Ceny wachają się od trochę poniżej stu dolarów do kilkuset – w zależności od mocy, wielkości etc.

W Urugwaju jest w budynkach instalowane coś, co nazywa się grasera. Grasera to duzy plastikowy zbiornik instalowany pod zlewem, w którym osadzają się wszelakie resztki, co wpadły do rury. Wygląda toto mniej wiecej tak. Przepływ oczywiście jest tylko w jedną stronę, żeby nie smierdziało.
Jak już się pełna grasera uzbiera, trzeba ją opróżniać. Wtedy przychodzi specjalny pan serwisant z wieeeeelkim specjalistycznym odkurzaczem, odkręca nakrętkę od grasery i wysysa zawartość.
Podczas całej operacji oczywiście dość upiornie smierdzi, ale trzeba przyznać, ze jest to efekt krótkotrwały. Po kilku minutach grasera jest opróżniona, zdezynfekowana i starcza kilka minut wietrzenia – jest po sprawie. Opłata za serwis jest wliczona w opłaty na wspólnotę (gastos comunes).

Ciekawe, jakie rozwiązania są teraz stosowane w Polsce? Jeszcze zanim nie wyjechałam na stałe, to nie było nic, tj. co najwyżej plastikowe sitko wsadzane w odpływ zlewu – działało na ogól koszmarnie, bo bardzo szybko się zapychało, woda nie spływała, a wyczyścić toto był nie lada problem. Nie wiem jak inni, ale mną trząchało na intencję wsadzania tam łap i wygrzebywania tego, co sfermentowało…
Cos sie polepszyło? A jak jest w innych krajach? W Argentynie nie było nic, podobnie jak w Polsce.



Z frontu odchudzania

$
0
0

Zapewne to co teraz napiszę wywoła kontrowersje, bo idzie przeciw ustalonym prawdom – ale mam ustalone prawdy gdzies.
Otóż.
Z odchudzaniem ustaliłam sobie pewną rutynę. Rano wstaję i nie jem nic, a jak bardzo nie mogę wytrzymać, to jem jedno jajko (na twardo) albo kawalek sera albo kawalek miesa. W pracy zaczynam od zrobienia sobie mate (mam drugi zestaw z termosem i naczyniem i bombillą na miejscu) – bez tego nie daję rady, bo po prostu jestem zbyt głodna i zbyt mnie zasysa. Mate (a w zasadzie yerba, bo mate tutaj oznacza naczynie do parzenia yerby) powoduje, że nie chce mi się jeść, a zarazem (yerba) działa pobudzająco. Coś jak kawa, ale lepiej – nie działa źle na żołądek. Zanim dotrę do lunchu, zdążę wypić już cały półtoralitrowy termos. Kamienie nerkowe mi nie grożą :)
Na lunch najlepiej jeść dużo białka i warzyw….. tylko że.
To nie takie proste w kraju, gdzie są pory roku, a ceny produktów zmieniają się wraz z ich dostępnością. Na przykład teraz wszystko poza ziemniakami, marchewka, batatami i dynią jest piekielnie drogie. Tyle, że te warzywa niespecjalnie sprzyjają odchudzaniu.
Anyway. Staram się jeść białko i warzywka i owoce. Jako że nie jadam żywności gotowej, to zajmuje wszystko dużo czasu, ale opłaca się.
Wagi nie mierzę, bo nie mam wagi :) Spodnie w które nie mieściłam sie 2 miesiące temu, teraz spadają mi z rzyci. Także postęp jakiś jest.

Zostają kwestie otwarte, jako to:
– co zrobić z nadmiarową skórą
– co bedzie, jak przestanę się głodzić
– jak znalezc czas na cwiczenia :-/

To ostatnie zwlaszcza jest upiorne, kiedy na zewnatrz leje jak z cebra i kursuje sie na trasie dom – biuro – sklep – dom – biuro i tak w kolko. W biurze siedze za kompem, w domu tez :-/
Minisilownia na ostatnim pietrze budynku niestety juz nie dziala :-/
W tak paskudna pogode nawet pies wyprowadzany na zewnatrz patrzy sie zalosnie na to, co za drzwiami, a co dopiero isc na glupi spacer….

…aby do wiosny… aby do wiosny….


Servicio technico Uruguay

$
0
0

Wlaśnie.
Zaczął ciec boiler do grzania wody – ale że nie z żadnego zaworu i łącza tylko ze środka beki, to Chłop stwierdził, że dzwoni po serwis. Gwarancja skończyła się parę miesięcy temu, ale zrobić trzeba, trudno, zapłacimy.
Pan od serwisu przyszedł we wtorek, obejrzał, powiedział że trzeba to zataszczyć do fabryki i że maksymalnie najdalej za 48 godzin będzie spowrotem.

Ok. We czwartek nie pojawił się – więc gul mi skacze, bo po doświadczeniach argentyńskich z naprawą czegokolwiek już miałam wizje następnego miesiąca mycia się w zimnej wodzie.
Pan wrócił z naprawionym boilerem w piątek, szast-prast zainstalował, powiedział że należy sie 690 peso (ok. 24USD) oraz wyjaśnił, o co chodziło. Otóż, rozszczelnił się zbiornik boilera bo… w budynku jest za duże ciśnienie zimnej wody (jest elektryczna pompa, a nie zbiornik grawitacyjny). W związku z tym ustawił główny zawór wody w pozycji nie otwartej do końca i polecił nie ruszać go.
Problem solved – a przy okazji nie skasował nic za samą naprawę beki – tylko za fatygę, mimo tego, że gwarancja już wyekspirowana.
Nie chciało nam się nawet dzwonić do właścicielki i zawracać jej tyłka taką śmieszną ilością pieniędzy – tym bardziej, że niedawno bez mrugnięcia okiem zapłaciła za nową baterię prysznicową (chce tylko rachunki, ufa nam na tyle, że nie przysyła jakichś inspekcji zaufanych fachowców etc.).

Cóż, od tej strony Urugwaj jest zdecydowanie lepszy niż Argentyna. Jak narazie nikt nie próbował nas oszukać na takich małych rzeczach; właściciele nie skąpią, robiąc naprawy wszystkiego byle jak, zaklejając taśmą klejącą; nie cwaniaczą na wszystkim próbując urwać pare dolarów tam, parę tu. To są niby małe rzeczy, ale potrafią zatruć życie codzienne dość skutecznie…


Cukier, cukier…

$
0
0

Dwa tygodnie diety low-carb, ale takiej bardzo low-carb. Odżywiamy się miesem, rybami, warzywami (ale tymi z niskim indeksem glikemicznym, wiec ziemniory, marchew, slodkie papryki i tym podobne won), jajami, serem, zieleniną, orzechami. Zero alkoholu, zero cukru, zero czegokolwiek zrobionego z jakiejkolwiek mąki, zero legumin, kasz, ryżu, słodkich owoców.

Ciężko jest. Pierwszy tydzień to potworne ssanie na cukier. Znacznie, znacznie gorsze niż przy rzucaniu palenia – a wiem co mówię, bom wszak (jak narazie) z sukcesem rzuciła.
To wprost zadziwiające, jak mocno mózg uzależnia się od cukru i jak bardzo potem wyje i wrzeszczy jak mu zabrać.
Jak już zabrać, to zanim sie organizm przestawi na przerabianie białka i tłuszczu – jest strasznie. Spadek aktywności, senność, rozmemłanie, ciągłe zmęczenie. Aaaaa!
Dobrze, że to stan przejściowy, a potem się poprawia. Aha. I trzeba pić jakieś straszne hektolitry wody. W tej chwili dziennie obalam 3-4 razy więcej, niż zwykłam byłam pić normalnie. Szok.

Efekty widać. W sumie chudnięcie jest kwestia uboczną – cel główny to powrót do normalnego poziomu cukru we krwi – bo oboje mieliśmy podwyższony, a to przecież zaczątki cukrzycy. I wcale nie trzeba być jakoś bardzo otyłym – moje BMI na przykład to 25.2, więc teoretycznie mam tylko lekką nadwagę…

Cukrzyca (a przedtem hiperglikemia) to jednak podstępna choroba – nie daje objawów przez bardzo, bardzo dlugi czas, a kiedy człowiek idzie już do lekarza, bo zle sie czuje, to zwykle jest już za póżno.
Dobrze, ze w Urugwaju sa obowiązkowe badania ogólne wymagane przy podejmowaniu pracy (carne de salud) – przynajmniej sie człowiek dowie jaki ma poziom trójglicerydów, cholesterolu i cukru we krwi…

No.

Przy okazji wynalazłam fajny przepis na fasolkę szparagową. Potrzebujemy fasolki (może byc mrożona, wtedy czas przyrządzania jest krótszy), pieczarek, sosu sojowego i śmietany albo cream cheese.
Najpierw pokrojone pieczarki rzucamy na oliwę, potem podlewamy sosem sojowym i podduszamy, wrzucamy fasolkę, dusimy do miękkości. Jeśli jest za dużo płynu – odlewamy i zabielamy serkiem. MNIAM :)


Muzyka

$
0
0

Muzyki słucham rzadko, bo jestem wzrokowcem. Pracuję w ciszy, książki czytam w ciszy, muzyka to dla mnie sprawa raczej niszowa. Ale kiedy słucham, nie jest to pop.

Throat singing: https://www.youtube.com/watch?v=qx8hrhBZJ98 Piękne, po prostu piękne…

Mongolian throat singing, rap style: https://www.youtube.com/watch?v=LuVLjAhsw-w
Już nie takie piękne, ale wariacja, która łączy w sobie tradycję i współczesność, która to współczesnośc może i nie powala na kolana, ale…

A teraz szok. Świat współczesny: https://www.youtube.com/watch?v=S1J6TFHCevg
— deal with it. Zyjesz w pierwszym świecie, a to są resztki, którymi karmią się ludzie zyjący niżej w food chain. Wolny rynek w całej swej obrzydliwej okazałości. Wolność, wolność wszędzie…

Mitologia. Persefona. Ktoś nie zna mitu Persefony? too bad…

To jest oczywiście wspolczesna interpretacja, a jakze, ale mit wywodzi sie oczywisciestąd czyli z mitologii greckiej. Przedstawione w sztafażu … sami zobaczcie.

A teraz coś optymistycznego:
Ziemia i jej piękno. Nawet jak się komuś nie podoba muzyka (BT) to video z satelity krążącego dookoła naszej planety wymiata. Nieprawdaż?

No i moje ulubione czyli Chemical Brothers, wcielenie ostatnie: https://www.youtube.com/watch?v=BC2dRkm8ATU
Video porywa mnie, albowiem z jednej strony świetna choreografia, a z drugiej mistrzostwo w CGI. Dawno, dawno temu tańczyłam półzawodowo, a potem, duuużo potem zajmowałam się grafiką komputerową. Także mam ciut pojęcie o jednym i o drugim. I dlatego kocham ten teledysk.

A na koniec schodzimy w kręgi piekieł, czyli: tango. Por una Cabeza, Carlos Gardel, scena z filmu, oczywiscie: https://www.youtube.com/watch?v=Gcxv7i02lXc
Prawda, że piękne?
A tu mniej piękne, ale wydanie współczesne: https://www.youtube.com/watch?v=6lAKlYTQVKY

Oraz, kompletnie z tyłka, Alphaville!! https://www.youtube.com/watch?v=t1TcDHrkQYg czyli forever young. Yes, I want to be forever young…

I praaaawie zapomniałam o Amy https://www.youtube.com/watch?v=KUmZp8pR1uc
I jeszcze tu: https://www.youtube.com/watch?v=Pd2KM3qjcKk

A teraz proszę wsadzic palce do budki – ci, którzy zadali sobie trud odsluchania powyzszych linków.


Signum Temporis

$
0
0

Technologia zmienia się dość szybko – dziś doszliśmy do etapu jednego pokolenia.
A ludzie zmieniają się wolno.

Ci, którzy narzekają na „młodzież przylepioną do smartfonów non-stop” zapomnieli o latach 30-40 (i pozniej) kiedy dokladnie ta sama potrzeba byla zaspokajana… gazetą w miejscach publicznych. Wtedy okrzykiem mającym sprowadzić na tory dobrego wychowania było „nie czyta się przy jedzeniu” i podobne.
Sedno problemu jednakowóż pozostaje takie samo: szukanie sobie innego zajęcia w momencie, kiedy social gathering jest nudne bądz odbywa sie z ludzmi, z ktorymi nie mamy zupelnie nic wspolnego ani nic do powiedzenia.

Albo inny przyklad, z mojego własnego życia. Ojciec mój miał fisia na punkcie obserwacji pogody. W domu, obok termometru znajdował się higrometr oraz barometr. Ojciec dzień zaczynał od od rundki od jednego okna, do drugiego i trzeciego, obejrzenia odczytów, starannego ich zapisania w kajeciku, a potem obejrzenia prognoz pogody w telewizji.

Kilkadziesiąt lat mineło, i co robię ja?
Zaczynam dzień od wciśnięcia budzika na smartfonie a następnie odpalam aplikację z prognozą pogody. Wychodzę na balkon zawietrzyć (nauczylam sie juz jak pies odrozniać skąd wieje wiatr*), potem siadam do kompa i odpalam już dwa profesjonalne websajty z informacją pogodowa plus informacje z satelity odnośnie przemieszczania się chmur. Jeśli nie wykonam w/w czynności czuję się co najmniej chora :)

Potrzeba ta sama – a sposób zaspokajania zmienił się wraz z rozwojem technologii…

PS:
* – odróżnianie skąd wieje wiatr nie polega wcale na wystawieniu obślinionego palucha i zmapowaniu tego na kierunki świata, ponieważ w naszym fyrtlu balkonowym wiatr wieje w kółko, a czasami po zakosach, a czasami w ogole wcale. Zawietrzanie polega więc na tym, że wychodzę, wciągam w płuca powietrze i po zapachu oraz wilgotności jestem w stanie powiedzieć czy wieje z północy (wilgotna, tropikalna, gorąca wata), południa (lodowata arktyka, nawet w lecie) czy wschodu (niezapomniany obezwładniający zapach oceanu).
Zachodu nie bierzemy pod uwagę, albowiem wiatr zachodni zdarza się tak rzadko, że jeszcze nie obczaiłam detali :))))

PS2:
A tak wygląda subtropical storm w połączeniu z zachodem słońca. Zdjęcia robione srajfonem z balkonu w odstępie kilku minut….prawda, że szalenie widowiskowe?

img_0838

img_0840


$
0
0

…taki skurwiały dzień jak dziś. Z domu pracować nie mogę, bo Internet jak się wykrzaczył wczoraj, tak leży dalej. Telefon do administracji (oczywiscie oni urzęduja tylko 9-17.00, a jakze) zaskutkował tym, ze facet powiedzial, ze on tylko moze zadzwonić do Antela i poprosić, zeby przysłali technika. Ta.
Jakbyśmy mieli telefon bezpośrednio na linię dyżurującą Antela, to sami zadzwonilibyśmy wczoraj…

No wiec, Internetu nadal nie ma, siedzę w biurze, a tam oczywiście dziamgotanie i pierdolenie i rozmowy i kurwa hałas taki, że szlag mnie trafia.
Najwyraźniej oni wszyscy są w stanie wytrzymać w ciszy i skupieniu gdzieś tak może godzinę od przyjścia, a potem już zaczyna się jazda.

Matko, żeby ten Internet naprawili, bo jeszcze dzień albo dwa i zacznę strzelać.
Słuchawki dają radę może z godzinę albo dwie, potem zaczyna szumieć i buzować jak w ulu.

AAAAAA!!!!!
Integracja-sracja i pierdolenie o szopenie, a nie „wspólna praca” i „integrujące środowisko”. To tyle, co mam na dziś do powiedzenia.


The end!

$
0
0

No więc, technik przyszedł dziś i naprawił. Okazało się, ze gniazdko, do ktorego był podlaczony router na naszym piętrze, zepsuło się. Poniewaz to gniazdko wbudowane w sciane, to tymczasowo zostal przeciagniety przedluzacz z nizszego piętra i w niego wpięty router….pan technik okazal sie byc kumata osobą i jak zobaczyl „instalację” to obiecał zlozyc 2 oferty na jej przebudowe i naprawe. Jedna: z miedzianymi kablami, druga na bezposrednie podłączenie do swiatlowodu routera WiFi w kazdym mieszkaniu. Coz, to drugie pewnie upadnie, ze względu na koszty, ale juz sama wymiana przedwiecznych routerow wiszacych na kablach poskręcanych i posklejanych duct tape powinna wiele pomoc…

No i tak się konczy bajka w temacie jak to mozna miec super-nowoczesna infrastrukturę ze światlowodow, a do mieszkania dochodzi gówno, bo administracja budynku se chciała przyoszczędzic…
Jedna znajoma skomentowała: „czyli wszędzie tak samo”. Ja jej na to, że nie do końca. No bo obejrzalam sobie wczoraj okablowanie budynku w piwnicy. Skrzynka swiatłowodowa z rozdzielnikiem, której to skrzynki wlascicielem jest Antel (panstwowa firma tutejsza) zrobiona bardzo porzadnie. Natomiast to, co poza owa skrzynka – tragedia.

Generalnie jednak jeśli chodzi o backbone Internet, to Urugwaj ma najlepszy w Am Pd. Bo Antel jest panstwowy i realizuje politykę rządu: jak najszybciej dostarczyć strukturę teleinformatyczna dla całego kraju. A w takiej Argentynie, ktora bogatsza i firmy energetyczne i od Internetu sa prywatne, to power outages byly w lecie ciągle (przynajmniej na terenie Buenos Aires, być może wygląda to lepiej w innych częściach kraju) a łącza do Internetu drogie i gówniane.

Z kolei jak mieszkałam w Dolinie Krzemowej (Mountain View, o rzut beretem od Google) to też było gównianie, bo było dwoch monopolistow od kablowki, ktorzy mieli zmowę cenowa i wysrane na klientów. A Comcast i AT&T wszak sławne sa ze swojego supportu, prawdaż. Jak mi ktoś podpieprzył kabel ze skrzynki na zewnatrz (do ktorej nawet nie miałam kluczy przeciez) to najpierw na mnie chcieli zwalić, potem 3 dni czekałam na naprawę. A jak mi bałwany z Comcastu źle router skonfigurowały, to jakbym sobie sama go nie poprawila (z pomocą kumpla), to bym nigdy nie miała działajacego, bo „po ich stronie wszystko ok” i tak sie bujalam 2 tygodnie między jednym supportem a drugim…

No.
Cóż, jeśli kiedyś dorobię się własnej chałupy tutaj, to napewno na terenie, gdzie jest światłowód Antela, i ja ten światłowód będę miała prościutko do mojego kompa :)



Polędwiczka cielęca duszona w boczniakach

$
0
0

Przepis prosty jak konstrukcja cepa, a jaki dobry….

Polędwicę kroimy w cienkie plastry, jak na kotlety, obsmazamy na duzym ogniu z obu stron na oliwie. Dolewamy ciutkę wody, wrzucamy luźno pokrojone boczniaki, dosypujemy tymianku, soli i pieprzu, dorzucamy (aczkolwiek nie jest to niezbędne) skrojona w cienkie paseczki skórkę z szynki (ludzie zwykle to wyrzucają – taka skórka, która zostaje po skrojeniu dużego kawała z szynki peklowanej). Dusimy aż do miękkości, dobrze żeby większość wody odparowała. Po zdjęciu z ognia i lekkim podstudzeniu zabielamy gęstą śmietaną.
Podajemy z gotowanym kalafiorem, którego też podlewamy sosem.

Zdjęcia nie będzie, bo zbyt szybko zostało wszystko zeżarte :)

PS:
Po wrzuceniu przepisu na fejsbuka okazalo się, ze jedna z białostockich restauracji serwuje takie danie, haha. Nie ma to jak znowu wynaleźć koło :)))


..A dziś było tak…

$
0
0

Do tego, żeby robić interesujące zdjęcia, nie trzeba super-hiper upasionego aparatu. Wystarczy fenomenalna natura oraz… srajfon.
Poniższe zdjęcia bowiem wszystkie zostały zrobione telefonem. Oczywiście, rozdzielczość mają, jaką mają, bo z g* się bicza nie ukręci (czyt: nie nadawałyby sie absolutnie do druku).

Poniższe dwa to są te same ujęcia, pierwsze zrobione z opcją HDR włączoną, a drugie normalnie. Efekt mhhocznych chmur można osiągnąc wycelowując fokus (środek) dokładnie w jaśniejszą część kompozycji. Aparat w telefonie jest full automatic, ale sami zobaczcie, jak zmienia się ilość światla na matrycy kiedy wycelujecie fokus w różnie oświetlone części zdjęcia..

img_0950

img_0951

To poniżej to też HDR. Bez niego nie byłoby w ogóle widać szczegółów ciemniejszych obiektów.

img_0956

A tu bez HDR no i obiektyw skierowany w górę. Nie widac chodnika i żadnych detali, za to chmury są fajne :)

img_0961

Tez HDR. Udało mi się osiągnąć efekt jakby lekkiego zamglenia, zdaje się że uświniony obiektyw miał w tym swój udział :)

img_0974

A tu już full drama zachodu słońca. Chmury faktycznie tak wyglądały, wystarczylo na nie skierować tylefonik :)

img_0981

img_0982

To samo miejsce, różnica ledwie kilku kroków i… kilku minut :)

img_0983

A potem musiałam spieprzać stamtąd, albowiem było po burzy, parówka i ilość komarów i innych żrących bandytów przekroczyła już moje granice tolerancji :)


Sylwester

$
0
0

A my Nowy Rok świętować będziemy tu:

img_0988

img_0990

Rozwiązanie bardzo przyjemne – chłodna bryza po dniu z odczuwalną temperaturą powyżej czterdziestu.
Nie trzeba wywalać kasy na jakieś ubrania, buty, kluby i inne pierdoletki. Tanio, przyjemnie i pod chmurką oraz zapewniony darmowy pokaz fajerwerków :)

Jeszcze jedna zaleta Montevideo w porównaniu z Buenos – w tym ostatnim trzebaby siedzieć przez cały czas pod klimą w pomieszczeniu – inaczej się nie da, bo temperatury w środku betonowej dżungli zwalają z nóg, nawet w nocy (bo mury wypromieniowują ciepło zgromadzone za dnia i nie ma chłodnej bryzy).

A kto zgadnie co jest na poniższym zdjęciu?

img_0997


Prawo przyciągania

$
0
0

Sieć ma magiczną właściwość – prawo przyciągania.
Owo prawo pewnie kojarzy się coponiektórym zaraz z książką niejakiej Rhondy Byrne „Law of Attraction”, prawda?

Oto bowiem po 22 latach trafiłam w bąbel tych samych ludzi co zasię, w początkach Internetu w Polsce. Wtedy siedzieli na serwerach IRC oraz grupach newsowych.

A teraz serio: żadna magia, przyciąganie i inne pierdolety. Tak działają algorytmy fejsa :)


Takie tam uwagi lingwistyczne

$
0
0

Mówi się, że angielski jest łatwym językiem – a przynajmniej łatwym na poziomie podstawowej komunikacji.
I tak i nie.
Bo wymowa.
Tak na prawdę trzeba każdego słowa nauczyć się dwa razy – pisowni i wymowy właśnie. Niby jakieś reguły są, ale w zasadzie tak ulotne i obwarowane tyloma wyjątkami, że nikt normalny nie spamięta i nie zdoła przetwarzać w czasie rzeczywistym. Uczymy się więc dwa razy.
Ci, którzy są słuchowcami, załapią najpierw wymowę a będą robić koszmarne błędy pisowni.
Ci, którzy są wzrokowcami, nauczą się masy nowych słów czytając, ale nie będą w stanie ich poprawnie wymówić. A niuanse w angielskim potrafią być zabójcze: sheet, shit, ship, sheep, bird, beard i tak dalej.
Hiszpańskojęzyczni mają tutaj nawet trudniej niż Polacy, bo dzielą z angielskim całe mnóstwo bardzo podobnych słów, pochodzących (najczęściej) z łaciny, zapis może byc bardzo podobny ale za to wymowa…

Od tej strony hiszpański jest łatwy: są jasne reguły pisowni i wymowy, ustalone. Mogę nie znać znaczenia danego słowa, widzieć go pierwszy raz na oczy w druku, ale mniej-więcej prawidłowo potrafię wymówić. Bomba.
Ale…
Ale trudność objawia się gdzieś indziej. W hiszpańskim kazdy czasownik, a nawet rzeczownik, ma gazylion różnych znaczeń. I te znaczenia zmieniają się w zależności od kraju. Wymowa zresztą też.
Dla mnie, osoby tak sobie znającej hiszpański, wygląda to tak: oglądanie telewizji hiszpańskiej z Hiszpanii, Meksyku jest ok. Rozumiem. Książki dobre literacko – też. Ale już hiszpański uliczny z Argentyny czy Urugwaju (Rioplatense) to jest zupełnie inna bajka. Po pierwsze wymowa: występuje tu tzw. „fricative s” które przed inną spółgłoską staje się bezdzźwięczne np. „esto es lo mismo” jest wymiawiane jako „eʰto ˈeʰ lo ˈmiʰmo” czyli nie słychać tutaj w ogóle „s” tylko jakiś burk z głębi gardła.
Dla mnie to bariera prawie nie do przekroczenia, bo ja tego NIE SLYSZE. Dodajmy prędkość mówienia, intonacja zdania wzięta z włoskiego i mamrotanie – i jestem w czarnej dupie.
Skąd wiem? Ano stąd, że w poprzedniej firmie klienckiej miałam Daily Standup i resztę meetingów po hiszpańsku i nie miałam z tym problemów. Ale oni uhhhhh z innej klasy społecznej i bardzo ładnie wszystko wymawiali. A potem firma macierzysta i sporo ludzi pochodzących z dołów, mamroczących slangiem – i padam. Nie slyszę. Do tego dochodzi kwestia podobna jak w wypadku autystów: jak mówi kilka osób na raz, to zupełnie tego nie parsuję. Musi mówić tylko jedna osoba w danej chwili do mnie. Jakiekolwiek hałasy w tle, inne rozmowy, muzyka, szum ulicy uniemożliwiaja mi praktycznie rozumienie tego co ludzie mówią – i to nawet po polsku i angielsku, a co dopiero w języku, który słabo znam :-/

Ale poza wymową jest też kwestia semantyki: słowa, których znaczenie znam, ale nic nie rozumiem, bo mam ciąg słów, co nie układa się w żadne sensowne zdania. Bo owe słowa są używane w zupełnie innym znaczeniu. Slang oraz idiomy, normalka. W angielskim też miałam ten etap, ale szybciej się nauczyłam, bo od przybycia do USA nie miałam okazji rozmawiac z nikim po polsku – moj eks mauzonek byl Amerykaniniem, ze wszystkimi porozumiewałam się po angielsku. A tutaj cóż – na codzien uzywam trzech języków: polskiego, angielskiego i hiszpanskiego. I zaczynają się plątać – w pracy zwłaszcza używam mieszaniny angielskiego i hiszpańskiego. A potem widzę, że w firmie uzywają slangu i na to nie pomoże żaden słownik, a w urban dictionary nie ma, i nigdzie nie ma – chyba że zapytam, i tutaj też jest problem, bo kiepsko im idzie tłumaczenie, przy czym im bardziej ktoś czegoś nie wie, tym szybciej popierdala. Czasami odnoszę wrażenie, że jest to złośliwie. Znów – w poprzednich dwóch firmach, gdy o coś zapytałam, na ogół ludzie powoli i cierpliwie mi wyjaśniali. Tutaj – nie.

Z drugiej strony wiem, ze nie jestem jakimś tłumokiem, bo jednak robię tłumaczenie aneksu umowy biznesowej z hiszpańskiego na angielski. Ale. Tłumaczenie na piśmie, a chlapanie jęzorem to są dwie różne rzeczy..

No i tak to…

* Rioplatense ma ok. 9 tysiecy specyficznych słów nie uzywanych gdzie indziej, i to słów dosc podstawowych okreslajacych np. nazwy owocow, części garderoby, pożywienia i kuchni, części samochodów oraz oczywiście lokalny specyficzny slang, który zresztą jest różny w BuA i Urugwaju.


Viewing all 194 articles
Browse latest View live