Na początku byłam bardzo negatywnie nastawiona. Poprzednie firmowe parties zwykle oznaczaly dla mnie nudę i bardzo kiepskie jedzenie; nuda brała się z tego, że ogromna większość pracowników to ludzie bardzo młodzi – studenci lub trochę starsi, nie za bardzo miałam wręcz o czym z nimi rozmawiać, poza standardowym small talkiem.
Kiepskie jedzenie brało się stąd, że mam nietolerancję glutenu i na dodatek nie mogę też już trawić laktozy.
W tym roku już nie mogłam się wykręcić, trzeba więc było jechać…
Miejsce imprezy to środek nikąd – w departamencie Flores, połowa drogi między Montevideo i Salto czyli miastami, gdzie firma ma swoje biura. To oznaczało wstanie o 6.30 rano, żeby zameldować się w biurze o 8.15. Oczywiście wyjazd nie odbył sie o oznaczonej godzinie, bo przecież to Urugwaj. Ruszylismy spod biura wynajętym autobusem dopiero o 8.45…
Tutaj koordynaty do obejrzenia sobie miejscowki na mapach google. Prawdziwie w środku nikąd :)
Cała droga zajęła trzy godziny, dojechaliśmy około poludnia, lunch był wyznaczony na 13.30.
Troche się przegłodziłam, bo zaraz po dojechaniu serwowano przekąski, oczywiscie nic bezglutenowego – ale za to mieli bardzo przywoite piwo – Coronę niechrzczoną (słód jęczmienny i kukurydza i nic więcej), mogłam więc ją pić.
Miejsce docelowe okazało się być ogromną estancią. Dawno, dawno temu właściciel w jej środku posadził… eukaliptusowy las, który rozrósł się tak, jak chciał i wytworzył już swój mikroklimat: chłodne, wilgotne powietrze, niesamowity świergot ptaków i cudowne powietrze….
W środku lasu znajdują się stajnie, budynki mieszkalne, sala restauracyjna, basen, plac do grania w piłkę, plac zabaw dla dzieci…
Genialne miejsce.
Tutaj centralny plac:
Grupa z Motevideo wysiadła właśnie z autobusu i wkracza na zalesiony teren posiadłości :)
Basen. Nieduży, ale w zupełności wystarczający, żeby kilkadziesiąt osób mogło sie pochlapać i zrelaksowac :)
Pokoje do wynajęcia, a na pierwszym planie zabytkowa studnia.
Widok na głowny plac, budynki od lewej to ogromne stajnie dla koni.
Podejrzewam, że całe miejsce służy jako obozy jeździeckie dla duzych grup. Co ciekawe – nie reklamują się nigdzie, nie da się ich znaleźć. Na moje pytanie to skąd i kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby tutaj, powiedziano mi że osoba organizująca (nasza HR/sekretarka) jest stąd i jej rodzina zna to miejsce i właścicieli od zawsze…
Danie główne na lunch, czyli parilla dla ponad stu osób. Od góry przykryte blachami.
Mięso było znakomite! Prosiaczki pieczone w całości, wołowina i jagnięcina.
Wejście na prywatny teren posiadłości. Podejrzewam, ze tutaj mieszkają pracownicy ją obslugujący. Może i właściciele?
Nie mam pojęcia, co to za drzewo, ale jest niesamowite. I kłujące strasznie :)
Panorama reszty posiadłości – tam gdzie kończy się las jest otwarta pampa, po której biegają krowy i owce.
W środku zalesionej części były nawet małe ni to jeziorka, ni to bagienka…
Za tym płotem pasło się wielkie stado owiec. Gdy szliśmy w ich stronę najpierw z ciekawością się przyglądały, ale potem niestety uciekły w popłochu i zdązyłam zrobic jedynie zdjęcia ich wełnistych tyłkow znikających w oddali…
Cały zalesiony teren jest ogrodzony od reszty terenów, prawdopodobnie po to, zeby owce i krowy nie wchodziły w szkodę.
Zadaszona część restauracyjna, tutaj jedliśmy lunch.
Największa opuncja, jaką w życiu widziałam. Dorosła aż do wysokości drugiego piętra, a główne „kawałki” były wielkości mojej nogi. Musiało zając dobre kilkadziesiąt lat, zanim taka wielgachna urosła…
Rozrywki dla nerdów, czyli gramy w szachy na wolnym powietrzu :)
Jeszcze zbliżenie opuncji. Fascynująca roślina…
Najpierw jadły dzieci, bo zaczęły marudzić….
Tu już rozrywka na wolnym powietrzu…
Nie zabrakło i tańców, oczywiście pod wodzą sekcji kubańskiej :)
Jeszcze jedno ujęcie parilli. Na pierwszym planie całe prosiaczki. Pod blachami wołowina i jagnięcina. Zwroćcie uwage na to, GDZIE jest główne ognisko – na lewo od grilla, gdzie lezy mięso. Pod samym grillem nie ma nigdzie otwartego ognia, są tylko żarzące się węgle.
I znowu monstrualnych rozmiarów kaktus. Miał wysokość jakichś 5 metrów.
Wynajęty autobus, którym przyjechała grupa z Montevideo.
A na otwartym słońcu, na płocie, suszyły się skóry…
W sumie wyjazd był bardzo udany, a miejscówka przecudna! Dobre wspomnienia zakłóciła jedynie droga powrotna. Ludzie byli zmęczeni i chcieli spać, niestety sekcja kubańska pod wodzą Arkadio wpadla na pomysl urządzenia sobie KARAOKE. Darli mordy przepotwornie, ogluchnąć można bylo. Nie muszę chyba dodawać, że nikt z nich śpiewać nie umiał…. I TAK PRZEZ DWIE GODZINY. OJP….
Eh.